Wieloryb do kawy i zakupy na boso w supermarkecie. Taką Australię poznają tylko nieliczni

20 godziny temu 8

Australia z perspektywy Polaków to wciąż kraina częściowo nieodkryta, odległa nie tylko geograficznie, ale i skojarzeniowo. Myślimy: pająki, kangury, rekiny. Ale czy wiemy jak jest tam naprawdę? Co możemy dodać do tej mapy myśli? Spędziłam sześć miesięcy w Melbourne i miesiąc podróżując wzdłuż zachodniego wybrzeża – od Melbourne po Darwin. Tym, co najlepiej zapamiętałam, była powolność: inny rytm życia, który zachęca do zwolnienia. Czy da się wytłumaczyć powolność państwa, w które Polskę można zmieścić 25 razy? Spróbuję.

  • Natura, klimat i warunki społeczno-ekonomiczne sprzyjają australijskiemu luzowi
  • Spacerując wzdłuż plaży w Sydney o ósmej rano, czułam się spóźniona. Tam ludzie kończą swoje poranne treningi już o siódmej
  • Przeciętny Australijczyk jest w stanie powiedzieć, gdzie widać prąd morski, a jeżdżenie na camping ma po prostu we krwi

W samolocie cały dzień

Do Australii leci się od 23 do 30 godzin albo i dłużej. Najpierw do Dohy w Katarze, a potem 13,5 godzin do down under (potoczne określenie Australii — przyp. red.). Lub najpierw do Szardży w Emiratach Arabskich, potem do Kuala Lumpur, żeby na sam koniec, po 26 godzinach, znaleźć się w Naarm (tradycyjna aborygeńska nazwa Melbourne — przyp. red.). Można też polecieć przez Włochy, stamtąd dostać się do Singapuru, potem do Kuala Lumpur, żeby dopiero wtedy, po 32 godzinach wylądować około 15 tys. km od Polski.

Ja z jedną przesiadką w Katarze i dużą zieloną walizką doleciałam do Naarm.

Australia, codziennie

W Polsce myślenie o Australii cały czas opieramy się na paru skojarzeniach – kangury, pająki, rekiny, dużo terenu, mało ludzi, słońce. Powinniśmy dodać jeszcze jedno skojarzenie – powoli.

Pamiętam swoje zdziwienie, kiedy po wprowadzeniu się do drugiego domu w Melbourne przy Greeves St., dwóch moich współlokatorów powiedziało, że nie mogą obejrzeć ze mną filmu. Była 19.

Dla Australijczyka to nic dziwnego pójść spać o godz. 20 lub 21, by potem wstać o piątej lub szóstej. Spacerując wzdłuż plaży w Sydney o ósmej rano, czułam się spóźniona. Tam ludzie kończą swoje poranne treningi już o siódmej. Są po pierwszej kawie, na którą umówili się na godzinę wcześniej. Kawiarnie zamykają się o czternastej. Kofeina psuje wczesne zasypianie.

Pracując w kawiarni w spokojnej dzielnicy Melbourne – Fitzroy North, codziennie rano o siódmej byłam witana słowami: hello darl. Obydwa słowa przeciągnięte, z charakterystycznym australijskim akcentem. Opiera się on na dyftongach – pojedynczych samogłoskach, które posiadają zmienny przebieg artykulacji. To dlatego, dla naszego polskiego ucha, australijskie hello zabrzmi bardziej jak: hellaur. Po odebraniu kawy, extra hot, słyszałam ta (czyli thank you), po którym obowiązkowy był kilkuminutowy small talk.

W Apollo Bay, 197 km na południowy zachód od Naarm podczas weekendu w wakacyjnym domu znajomego każdego dnia chodziliśmy na spacery, hike’i. Razem gotowaliśmy obiady, spacerowaliśmy wzdłuż plaży i szukaliśmy koali na drzewach.

Kangury w Asutralii

Kangury w Asutralii Foto: Izabela Jabłońska / Archiwum prywatne autorki

I jeszcze jedno: surfing, czyli najbardziej australijska rzecz. Jak powiedział mój przyjaciel Andy: surfing to jedna z najbardziej regulujących aktywności, jeśli chodzi o powolność. To wszystko dlatego, że wysilasz się fizycznie. Czekasz uważnie, cierpliwie obserwujesz fale, jesteś dosłownie zanurzony w naturze.

Andy nauczył mnie też chodzić na boso po supermarkecie, tak też jeździ samochodem. Bez butów. Próbowałam później tego w Polsce, ale tu tak jakoś nie wypada.

Ciąg dalszy artykułu pod wideo.

To wszystko natura

Mała gęstość zaludnienia i niesamowita bliskość natury stawia Australię w dość niezwykłej sytuacji. Niedotknięta, dzika, czasem wręcz endemiczna fauna i flora oraz ludzie, którzy mają środki na celebrację powolności.

Mieszkańcy korzystają z dostępności natury, rozumieją ją. Przeciętny Australijczyk jest w stanie powiedzieć, gdzie widać prąd morski, a jeżdżenie na camping ma po prostu we krwi. Tam po prostu tak spędza się czas. Pomaga też klimat. Choć zima w Melbourne była najzimniejszą w moim życiu, słońca, tam na dole, mają pod dostatkiem.

Oszukiwałabym gdybym powiedziała, że Australię omija kapitalizm. Rozmawiając ze znajomymi, usłyszałam, że największe miasta robią się już szybsze. Ale nawet tam, w Boorloo (tradycyjna nazwa ludu Noongar na miasto Perth — przyp. red.), Gadigal (Rdzenna nazwa ludu zamieszkującego tereny, które dzisiaj nazywamy Sydney — przyp. red.) czy Meeanjin (Rdzenna nazwa Brisbane — przyp. red.) można odczuć wpływ natury na ludzi.

Mullumbimby, Town of 1770, Murrwillumbah, Brunswick Heads – to w tych i wielu innych małych miasteczkach położonych nad oceanem można poczuć prawdziwą powolność Australii. Tu całkowicie normalne jest, żeby spędzić cały dzień na surfowaniu.

Miasteczka te, choć coraz bardziej opanowywane przez backpackerów z całego świata, utrzymują swoje tempo. Nie ma tam co robić poza byciem w naturze, ale nikt nie narzeka na takie warunki.

W Australii życie blisko natury jest powszechne

W Australii życie blisko natury jest powszechne Foto: Izabela Jabłońska / Archiwum prywatne autorki

W Australii życie blisko natury jest powszechne

W Australii życie blisko natury jest powszechne Foto: Izabela Jabłońska / Archiwum prywatne autorki

Druga strona medalu

Powolność ma też swoje ciemne strony. Jak opowiedziała mi Emi, koleżanka pracująca dla rządu miasta Melbourne, gospodarka Australii nie jest dynamiczna, opiera się głównie na wydobywaniu metali i nieruchomościach, a wiele osób pracuje dla rządu. W związku z tym coraz więcej Australijczyków decyduje się na emigrację – popchnięci do decyzji powolnością życia, a także oddaleniem od wszystkiego innego na świecie. Ciekawe jest to, że szczególnie popularnym, a być może wręcz nadrzędnym, celem podróży jest Londyn. Tam jest szybko i dzieje się wszystko.

Inni wspominali mi, że szczególnie w tych małych, idyllicznych miasteczkach łatwo jest zapomnieć się i stracić inspirację, chęć do robienia czegoś więcej. Słyszałam też, że: nothing gets done here.

Jack, mój przyjaciel, już na samym początku mojego pobytu w Australii wspominał o podejściu do życia, które wyznaje wielu Australijczyków, czyli — jakoś to będzie. To sprawia, że wiele spraw opanowuje stagnacja. Myślenie, że nie ma się co śpieszyć, a może lepiej w ogóle wcale nie zaczynać?

Ludzie w Australii żyją powolnym rytmem

Ludzie w Australii żyją powolnym rytmem Foto: Izabela Jabłońska / Archiwum prywatne autorki

Wieloryb do kawy

Gdybym mogła wybrać jeden obrazek z Australii, byłby to ten: Jestem w Town of 1770, Queensland, 483 km od Meeanjin (Brisbane) – ostatnie miejsce, gdzie można bezpiecznie kąpać się w oceanie. Kawałek dalej już pływają meduzy. Piję kawę w lokalnej kawiarni nad samym brzegiem plaży. Rozmawiam z nowo poznanym kolegą, Joepem z Holandii, który opłacał swój nocleg w hostelu, sprzątając go dwie godziny dziennie i zarabiał na życie wykonując tzw. casual work, czyli drobne prace – jak wszyscy inni backpackerzy. Przy stolikach siedzą młodzi i starsi goście. Nagle wszyscy odwracają się w stronę oceanu. Właśnie wyskoczył z niego wieloryb. Był wtorek, około godz. 10:30. Możliwe, że czas faktycznie zwolnił lub po prostu w Australii było mi tak powoli, jak nigdy wcześniej. Z plaży do hostelu wróciłam na boso. Trochę po asfalcie, trochę po nieogrodzonych posesjach. Przecież nikt by się nie zdenerwował. Co najwyżej usłyszałabym: how are you?

*

Tekst powstał w ramach programu mentoringowego Dziewczyny-maszyny.

Przeczytaj źródło