Działa to następująco (nagashi sōmen jest w dużej mierze daniem z rodzaju "jak to działa?", w przeciwieństwie do tych z rodzaju "jak to się robi?"): kucharz gotuje trochę sōmen, ultracienkiego (około jednego i trzech dziesiątych milimetra średnicy przed ugotowaniem) pszennego makaronu suszonego w podłużnych pęczkach, do którego dodaje się odrobinę oleju sezamowego – taki japoński odpowiednik vermicelli lub spaghettini. Gdy jest już gotowy, kucharz wrzuca go małymi porcjami do pobliskiego górskiego strumienia o wartkim nurcie. Makaron płynie z prądem, schładzając się w wodzie polodowcowej, a klienci siedzący na drewnianych platformach, zwanych yuka, wyjmują go z wody pałeczkami, maczają w sosie i jedzą. Wyglądało mi to na niezwykły fast food, przywołujący na myśl dyskusyjne kwestie dotyczące zdrowia i bezpieczeństwa.
Wspomniałem Asgerowi i Emilowi o nagashi sōmen, ale oni tylko wzruszyli ramionami, jakby chcieli powiedzieć: "I co z tego?", i w najlepsze bawili się swoim nowym nabytkiem przypominającym wielorazową folię bąbelkową (takie żartobliwie nihilistyczne ustrojstwo, jakie tylko Japończycy potrafią wymyślić). Wystarczyło półtora miesiąca w tym kraju, żeby zaczęli z całkowitą obojętnością traktować takie dziwaczne praktyki kulinarne. Co nienormalnego jest w wyjmowaniu obiadu z rzeki?