Wszystko wskazuje na to, że w Polsce po raz kolejny spadło coś wystrzelonego przez Rosjan. Najpewniej prosty dron uderzeniowy typu Szahed/Gierań-2. Teoretycznie to prosty cel, ale w praktyce wymagający w naszych realiach. To, że niezauważony przeleciał granicę, nie jest wielkim zaskoczeniem.

W przypadku tych maszyn pytaniem nie jest czy u nas spadną, ale kiedy. Rosjanie wysyłają ich nad Ukrainę po kilka tysięcy miesięcznie. W nocy z 19 na 20 sierpnia było to kilkadziesiąt (dokładnie 95 rakiet i dronów, z czego 63 miały zostać unieszkodliwione). Atakują cele w całej Ukrainie, w tym blisko naszej granicy. Ponieważ jest to prosta i tania broń, to nieuniknione są usterki i błędy nawigacyjne. Ta była dość poważna, ponieważ od granicy do Osin na Lubelszczyźnie jest ponad 100 kilometrów. Wojsko twierdzi, że intruza nie wykryto. Z jednej strony to nie zaskakuje, bo nasze możliwości są, jakie są. Z drugiej strony martwi jak w sumie niewiele zmieniło się przez lata.
Tani motorower atakujący z powietrza
Na rosyjskiego drona uderzeniowego Gierań-2 (nazwa rosyjska dla produkowanej na licencji i zmodyfikowanej broni irańskiej o nazwie Szahed-136) wskazuje wyraźnie znaleziony na miejscu wybuchu silnik. Na zdjęciu, które krąży w sieci, wyraźnie widać prosty czterocylindrowy dwusuw z równie prostym dwupłatowym śmigłem i układem wydechowym. Wygląd bardzo zbliżony do podstawowego napędu Geiraniów-2 i Szahedów-136, czyli bezlicencyjnych kopii niemieckiego silnika L550 sprowadzanych głównie z Chin i Iranu, określanych MD-550. Wariantów tych dronów jest wiele, więc na podstawie dostępnych zdjęć i nagrań nie sposób ustalić, jaki dokładnie spadł w Osinach. Mógł to być też pozbawiony pełnej głowicy wabik na bazie Gierania-2, które mają za zadanie zmylać i wyczerpywać ukraińską obronę przeciwlotniczą.
Styl działania wszystkich powyższych urządzeń jest podobny i opisywaliśmy go bardziej szczegółowo już kilka razy w przeszłości. Istotą Gierań-2 jest uderzenie z powietrza na dużych dystansach za niską cenę. Znacznie niższą niż przy pomocy pełnoprawnych rakiet manewrujących. Przekłada się to na możliwość prowadzenia masowych uderzeń. Aktualnie rzędu wspomnianych 3-4 tysięcy miesięcznie. Poza masowością drony tego rodzaju charakteryzuje duży zasięg (2,5 tysiąca km ze standardową głowicą 50 kg, albo tysiąc z większą o masie 90 kg), niska prędkość przelotowa (około 180 km/h) i wysokość lotu poniżej 300 metrów. W swoim wielogodzinnym locie do zaprogramowanego przed startem celu drony są w stanie wykonywać zaplanowane zwroty, aby próbować zmylić obrońców.
Teoretycznie stanowią prosty cel, bo nie dość, że lecą wolno i nisko, to jeszcze są głośne i słyszalne z daleka niczym motorower z urwanym tłumikiem (stąd często stosowana przez Ukraińców nazwa "moped"). Ukraińcy z dużym powodzeniem zwalczają je przy pomocy mobilnych zespołów ogniowych na samochodach terenowych z reflektorami i karabinami maszynowymi, albo najlżejszymi rakietami przeciwlotniczymi odpalanymi z ramienia. Choć w ostatnich miesiącach skuteczność tego rozwiązania spadła z racji na masowość ataków i Ukraińcy intensywnie pracują nad dronami przechwytującymi. Dość powiedzieć, że Polska nie ma ani jednego, ani drugiego. Dla państwa formalnie w stanie pokoju radzenie sobie z takimi intruzami to spore wyzwanie.
Trudno wykryć i trafić
Pierwszym problemem jest samo ich wykrycie. Ukraińcy są na stopie wojennej z w pełni rozwiniętymi wojskami radiolokacyjnymi, już bardzo doświadczonymi w wykrywaniu i śledzeniu "mopedów", ale one też regularnie "gubią" je w trakcie ich lotu nad Ukrainą. Polskie wojsko jest na stopie pokojowej i nasza obserwacja powietrza nad granicą z Białorusią i Ukrainą opiera się o tak zwane stałe posterunki radiolokacyjne. Z tradycyjnymi celami w rodzaju samolotów radzą sobie dobrze. Jednak lecące wolno i nisko cele to inna sprawa. Podstawowym problemem jest tu fizyka i krzywizna Ziemi, co przekłada się na ograniczony tak zwany horyzont radarowy. Po prostu posterunki są zbyt rzadko rozstawione, aby być w stanie skutecznie objąć całą przygraniczną przestrzeń powietrzną dozorem też poniżej 300 metrów, gdzie latają Gieranie-2 czy rakiety manewrujące. Dodatkowo niska prędkość dronów to problem dla radarów zaprojektowanych głównie z myślą o szybciej latających samolotach czy rakietach. Standardem jest ograniczanie sygnałów na temat obiektów wolno i nisko lecących, aby na przykład nie wykrywać ptaków.
Drugim problemem jest ich ewentualne zestrzelenie. Żadnego państwa nie stać, aby na swojej granicy postawić nieprzebyty mur z systemów przeciwlotniczych od poziomu wierzchołków drzew po kilkanaście kilometrów w górę. Tak samo żadnego nie stać na obronę każdego skrawka terytorium. Chroni się najcenniejsze obiekty przemysłowe, infrastrukturalne, decyzyjne czy bazy wojskowe, a do tego wojska w polu. Tym bardziej że dla takich prostych dronów szkoda drogich rakiet przeciwlotniczych, czy rakiet powietrze-powietrze z myśliwców. W przypadku Polski najpewniej te ostatnie miałyby za zadanie zestrzelić intruza, gdyby go wykryto i uznano, że mniejszym ryzykiem jest do niego strzelać, niż pozwolić lecieć i rozbić się tak jak teraz, bez szkód gdzieś w polu. Zakładając, że samoloty zdążyłyby skutecznie przechwycić cel, zanim ten sam skończył swój lot.
Ponieważ na naszych sąsiadów praktycznie co noc leci około setki prostych rosyjskich dronów, to jak na razie i tak niedużo z nich dotarło do Polski. Mamy jedną potwierdzoną zagubioną rakietę manewrującą w rejonie Bydgoszczy, a teraz prawdopodobnie Gierania-2 lub pochodną. Rumunia tych drugich przyjęła już znacznie więcej, bo w mediach można się doszukać wzmianek o co najmniej 8. Rosjanie atakują nimi ukraińskie porty na Dunaju, które są właściwie na granicy, więc o incydenty bardzo łatwo. Kiedy nikogo nie zabijają i nie trafiają nic cennego, łatwo przejść nad tym do porządku dziennego. Czym innym będzie jeśli w końcu Rosjanie kogoś w ten sposób zabiją na terytorium NATO.
Będą kolejne, bo wiele się nie zmieni
Teoretycznie można by temu ryzyku lepiej przeciwdziałać. Do wykrywania tego rodzaju celów najlepiej nadają się radary umieszczone w powietrzu, albo na samolotach rodzaju AWACS, albo balonach (formalnie aerostatach) na uwięzi. Polskie wojsko w zakresie takiego sprzętu jest jednak bardzo ułomne. Mamy jedynie dwa latające radary Saab 340, kupione używane ze Szwecji. To za mało, aby dało radę utrzymywać nieustannie jeden przy granicy, kiedy Rosjanie atakują praktycznie co noc. Istotnym uzupełnieniem są sojusznicze maszyny tej samej kategorii, ale te też nie krążą już nad Polską 24 godziny na dobę. Idealne byłyby aerostaty radarowe i zostały już zamówione w ramach programu Barbara. Idzie on jednak jak po grudzie, bo najpierw prawie dekadę nie było pieniędzy i głównie przerzucano papiery. Umowę na cztery aerostaty podpisano dopiero w 2024 roku z brytyjską firmą Qinetiq. Opiewa na 960 milionów dolarów. Pierwszy z posterunków ma być wstępnie gotowy dopiero w 2026 roku. Na temat ewentualnego zakupu kolejnych samolotów z radarami nie ma żadnych konkretów, choć teoretycznie chęć jest. Gorzej z pieniędzmi.
Wizji jakichś masowych systemów przeciwlotniczych bardzo krótkiego zasięgu na cele w rodzaju Gieraniów-2 nie ma. To, co produkujemy i wprowadzamy do wojska, ma służyć głównie do obrony baz i oddziałów w polu. Nie po prostu linii granicy. To się nie zmieni, bo wysiłek finansowy i organizacyjny byłby nie do udźwignięcia w obecnych realiach. Relatywnie najszybciej zwiększymy możliwości zestrzeliwania takich intruzów z powietrza, poprzez wprowadzanie do służby lekkich samolotów szkolno-bojowych FA-50, które razem z F-16 mogą na nie polować. Choć jest dyskusyjnym, czy to optymalne finansowo rozwiązanie.
W praktyce należy więc wywierać presję na MON i wojsko, aby jak najszybciej zwiększało zdolności do wykrywania takich intruzów. Czy to poprzez przyśpieszenie programu Barbara, czy to priorytetowe potraktowanie zakupu nowych latających radarów. Choć trochę na to późno, biorąc pod uwagę, że więcej i więcej rosyjskich dronów oraz rakiet leci nad Ukrainę od trzech lat. To, że jeszcze jakieś dotrą nad nas, pozostaje właściwie nieuniknione.