– Przez dwanaście lat małżeństwa ani razu nie byłam na fitnessie. Ani razu nie poszłam do kosmetyczki. Ani razu nie wybrałam się do teatru. Ba, nigdy w życiu nawet nie byłam filharmonii – relacjonuje spokojnie Wiktoria (41 lat).
Czy obwinia swojego męża za to, że popadli w stagnację? Że nic im się nie chciało, poza życiem "na autopilocie": śniadanie, praca, obiad, praca, zakupy, dom, serial, sen? Oczywiście, że nie. – Każdy jest panem swojego losu, chociaż… Na początku związku jeszcze gdzieś chodziliśmy, lubiliśmy w restauracjach próbować nieznanych smaków. Po ślubie wzięliśmy obezwładniający kredyt na mieszkanie, żyliśmy od pierwszego do pierwszego. Przestało nam się chcieć wychodzić na spacery czy do kina. Nie wiem, czemu tak się stało. Po prostu oboje wyhamowaliśmy, zachowując się jak typowe, znudzone sobą małżeństwa – ocenia. I rozpromienia się, gdy wyznaje: