Ewa, 35-latka, żartuje nieraz w towarzystwie zaufanych przyjaciółek, że powinna trafić do jakichś ksiąg z rekordami. Jako osoba, która najdłużej czekała na swoją noc poślubną. A czekała dwanaście dób. I wcale nie dlatego, że świeżo poślubiony małżonek wyjechał albo uciekł. Wyjechali przecież oboje… Ale po kolei:
– Pięć lat temu, po naszym hucznym weselu na sto siedemdziesiąt osób, padliśmy z Patrykiem nad ranem. Przyznaję, byliśmy zmęczeni, ale też oboje za dużo wypiliśmy. Patryk zasnął w koszuli ślubnej i bokserkach, a ja w halce. Kiedy nas obudzono łomotaniem w drzwi, w samo południe, musieliśmy szykować się szybko do poprawin. Mnie tak bolała głowa, że musiałam wziąć podwójny apap i robić okłady. Gdzie i jak w takich warunkach myśleć o seksie? – śmieje się Ewa. Obiecali sobie, pędząc na poprawiny, że nadrobią w kolejną noc. – Ale poprawiny przeszły nasze oczekiwania. Tańce, śpiewy, alkohol. Znowu zakończyliśmy zabawę o piątej rano. I znowu padliśmy, wykończeni. Spaliśmy przez cały dzień, a wieczorem już mieliśmy lot do Bangkoku, bo tam zaplanowaliśmy podróż poślubną.